W drugim rozdziale swoje książki How Democracies Die, dowiadujemy się o historii wyborów prezydenckich w USA. W Ameryce nigdy nie brakowało osób o radykalnych poglądach politycznych. Wielu z nich cieszyło się także bardzo dużym poparciem społecznym. Autorytarny Senator z Luizjany, Huey Long, zapytany o to czy słyszał o stanowej konstytucji odpowiedział, „teraz ja jestem konstytucją” (p.35). Senator Joseph McCarthy, u szczytu swojej sławy popierany był przez prawie połowę amerykanów. Pod pretekstem paniki wywołanej przez zimną wojnę, McCarthy był zwolennikiem cenzury prasy i popierał paleniem książek które uważał za niewygodne. Gubernator Alabamy, George Wallace, nawet w drugiej połowie dwudziestego wieku był zwolennikiem segregacji rasowej i uważaj, że wola ludzi góruje nad konstytucją (p.36). Henry Ford, milioner i założyciel Ford Motor Company, propagował swoje obawy przeciwko bankierom, Żydom i Bolszewikom. Na szczególną uwagę zasługuje także katolicki ksiądz Charles Coughlin. Coughlin był otwartym przeciwnikiem wyborów demokratycznych i partii politycznych, a jego anty-semickie poglądy docierały poprzez radio do 40 milinów amerykanów tygodniowo.
W latach 1930-tych Ameryka doświadczyła głębokiej depresji ekonomicznej. Dlaczego zatem system demokratyczny w USA był w stanie oprzeć się pokusie wybrania kandydata radykalnego, podczas gdy w Europie Hitler i inni dyktatorzy dochodzili do władzy? Według autorów, to właśnie partie polityczne działały jako filtr odzielający niedoszłych dyktatorów od fotela prezydenckiego.
Wybory prezydenckie w USA to proces dwu stopniowy. Najpierw demokraci i republikanie (dwie główne partie) wybierają swojego nominata na prezydenta, a dopiero potem tych dwóch kandydatów konkuruje o najwyższy urząd w państwie. O tym kto będzie nominatem danej partii decydują delegaci. Do 1972 roku, delegaci wybierani byli przez szefów partii, co pozwalało im kontrolować kto będzie ich reprezentował w wyborach. Podczas zjazdu wszystkich delegatów, to właśnie szefowie partii obradowali w zamkniętych i zadymionych od papierosów pokojach o tym kto będzie ich nominatem. Nie jest to proces demokratyczny, ale pozwalał on izolować kandydaturę polityków radykalnych.
Na początku 20-tego wieku wprowadzono tak zwane wybory pierwotne (primary elections). O tym kto będzie nominatem danej partii mieli decydować ludzie w poszczególnych stanach poprzez wybory, a nie szefowie polityczni podczas zajadu delegatów. Jednak wybory pierwotne nie były wprowadzone we wszystkich stanach. Ponadto, kandydat który wygrał wybory pierwotne w stanie „X” wcale nie mógł liczyć na głosy delegatów ze stanu „X,” ponieważ delegaci ci byli nadal wybierani przez szefów partii. A więc podczas konwencji, delegaci ci mogli zaprzeczyć woli swoich wyborców i zagłosować na innego kandydata w zamian za na przykład awans polityczny. Bossowie polityczni mogli więc “kupić” głosy delegatów.
Momentem krytycznym okazał się rok 1968. Prezydent Lyndon Johnson (demokrata) doprowadził do eskalacji wojny w Wietnamie – w samym roku 1968, wojna pochłonęła 16,592 amerykańskich żołnierzy (p. 48). W kwietniu tego roku zamordowany został Martin Luther King Jr., a dwa miesiące później kandydat demokratów na prezydenta Robert F. Kennedy (nie mylić z jego bratem Johnem F. Kennedy który był prezydentem USA i zginał równie tragicznie). Demokraci zmuszeni byli wybrać nowego nominata podczas konwencji w Chicago. Jednak niezadowolenie wyborców doprowadziło do zamieszek i walk z policją. Cały konflikt wkrótce pochłoną całą konwencję, co doprowadziło do demokratyzacji wyborów pierwotnych.
Od 1972 roku wybory pierwotne odbywają się we wszystkich stanach, a delegaci wybierani są przez samych nominatów, a nie przez szefów partyjnych. Po wprowadzeniu tych reform bardzo osłabła rola partii politycznych w USA. O tym kto zostanie nominatem decydują teraz wyborcy, a nie bossowie za zamkniętymi drzwiami. By wzmocnić siłę partii, demokraci wprowadzili tak zwanych super-delegatów, czyli rasowych polityków (np. gubernatorów, senatorów) którzy nominowani są przez partię. W sumie super-delegaci stanowią około 20% wszystkich delegatów.
Demokratyzacja wyborów parlamentarnych otworzyła drogę do urzędu prezydenta dla każdego polityka, niezależnie od jego poglądów. Partie nie są już w stanie bezpośrednio kontrolować tego kto będzie ich reprezentował w wyborach prezydenckich. Ta decyzja należy teraz do wyborców w poszczególnych stanach. Oczywiście bardzo ciężko jest uzyskać wymaganą liczbę delegatów by uzyskać ostateczną nominację. Do tego potrzebne są sprzyjające media, rzesza ochotników, dynamiczna kampania wyborcza, i przede wszystkim pieniądze. Według autorów, nowy system eliminował kandydatów autorytarnych, aż do 2016 kiedy to nominację republikańską uzyskał znany biznesman i milioner, Donald J. Trump.